brattvaag

brattvaag

KIM JEST RENIFEROWA?

Mieszkam na wyspie. Bywa, że woda leje się z nieba, deszcz pada poziomo, a wiatr chce urwać głowę. Ale gdy wyjdzie słońce, woda w fiordzie zaczyna mienić się kolorami, czas staje w miejscu. Tu w pełni czuję, że JESTEM. W Norwegii bywałam wcześniej jako turystka, od jesieni 2011 tu jest mój dom.

Na blogu piszę o godnych odwiedzenia zakątkach Norwegii - także tych mniej znanych. Blog to także skrawki naszego emigracyjnego życia. To zapiski przede wszystkim dla naszych dzieci. Ale nie tylko.

Zapraszam!

Reniferowa

czwartek, 27 września 2012

(97) Kapuściana łódka bez żagla, czyli Święto fårikål



Dziś ostatni czwartek września, czyli Fårikålens festdag - Święto fårikål. Zgodnie z norweską tradycją to czas kapuścianych głów krojonych w ósemki, gotowanych w wielkich garach z mięsem jagnięcym.
Fårikål, czyli właśnie kapusta z jagnięciną, uznawana jest za norweską narodową potrawę numer jeden. Norwegowie lubują się w określeniach typu: największy na świecie, najstarszy na świecie itd. I koniecznie to coś naj.. naj... musi znajdować się w ich kraju. Nie dziwi więc, że strona internetowa poświęcona tej potrawie www.farikal.no krzyczy hasłem: Verdens beste nasjonalrett! (najlepsza potrawa narodowa na świecie). Żartujemy czasem z Reniferem z tego norweskiego umiłowania verdens beste, verdens storste. Jak zareaguje Norweg, słysząc wyrażenie: verdens hardeste seng (najtwardsze łóżko na świecie)? Nie zdziwiłoby mnie, gdyby z rozpędu uznał je za wyraz uznania, a nie krytyki.

***

Przepis na fårikål - najprostszy z możliwych: ułożyć warstwami mięso i pokrojoną w ósemki kapustę. Każdą warstwę posolić i posypać kilkoma ziarnami pieprzu ziarnistego. Zalać wodą, gotować 3 godziny na wolnym ogniu. Ziarna pieprzu można umieścić w specjalnym woreczku (pepperbeholder), aby uniknąć wydłubywania ich z potrawy w czasie jedzenia. Dla uzyskania właściwego smaku najważniejsze jest, aby mięso było z kością. I nie może być zbyt chude. Taki sposób dzielenia kapusty nazywa się w Norwegii krojeniem w łódki (skjæring i båter).
Tak zaokienny pejzaż wpływa na język. Łodzie za oknem i kapuściane łódki na talerzu.

***

Fårikål wydaje mi się mało wyraziste. Raz ugotowałam je według tradycyjnego przepisu i postanowiłam wprowadzić pewne modyfikacje. Mój wariant wzbogacony jest o kapustę kiszoną i przecier pomidorowy. Dodaję też liść laurowy i ziele angielskie.

To się nazywa innvandrerens bidrag til den kulinariske kunsten!


Pozdrawiam, ha det bra!
Reniferowa

niedziela, 23 września 2012

(96) Nesevis ucieka w popłochu, czyli kiszonki po norwesku

Od kilku tygodni oglądamy w NRK 1 dokumentalną serię Nesevis. Jej bohaterem jest Szwed Richard Juhlin, który znany jest Skandynawom jako osoba o wybitnie wyostrzonym zmyśle powonienia. Ostatni odcinek poświęcony był konserwowaniu żywności. W tym mieszkańcy Północy są mistrzami. Jak bowiem przetrwać mieli długi okres mroku, sztormów i dojmującego chłodu, gdyby nie zapasy przygotowane w krótkim czasie, gdy ziemia rodziła, a morze darowało sieci pełne ryb? Norweska kuchnia to przede wszystkim królestwo utrwalonych, zasolonych, zasuszonych czy zaoctowanych darów natury. Taka tradycja.
W środę zobaczyliśmy jak Richard - ten najlepszy nos świata (verdens beste nese) ucieka w popłochu przed zapachem, który przyprawia go o mdłości.
A cóż to za zapach?
Kiszona ryba.
W Norwegii kisi się pstrągi (raake orret). Przepis jest podobny do naszego na kiszone ogórki, z tym że solankę dodatkowo się dosładza. Wiadomo, ogórki - im twardsze po ukiszeniu - tym lepsze. Naiwnością byłoby jednak sądzić, że pstrąg stwardnieje w zalewie. Po kilku miesiącach fermentowania w solance przypomina mazistą bryję. Ludzie zatrudnieni przy produkcji powinni chyba dostawać dodatek za szkodliwe warunki pracy ze względu na smród unoszący się nad kadziami. Ciekawe, do jakich sposobów muszą się uciekać, aby zmyć z siebie ten odór przed powrotem do domu.
Ale może nam, Polakom, łatwiej byłoby go znieśc? Woń naszej kiszonej kapusty kojarzy się podobno Europejczykom z padliną, a my jakoś akceptujemy ten zapach.

Bo wiemy, że kryje się za nim chrupiące, soczyste, pełne witamin i mikroelemetów kulinarne cudo.

***

Norweskie słowo nesevis oznacza osobę o szczególnie wyostrzonym węchu. My chyba takiego słowa w języku polskim nie mamy.

***

A propos konserwowanej (tu: suszonej) żywności.
Sąsiad, pan w słusznym wieku, to zapalony rybak. I do tego najlepszy kumpel naszego czworonoga.
Podsuwa mu suszonego dorsza.
A pies wtedy zapomina, kto jego pan.


Pozdrawiam, ha det bra!
Reniferowa

(95) Między nowiem a pełnią, czyli potrzeba matką...


Smutny los emigranta pozbawionego dostępu do kiszonek. W Norwegii można kupić surkål, czyli kwaśną kapustę. Jak wiele norweskich potraw - smak ma zaskakujący. Wyobraźcie sobie długo gotowaną kapustę, lekko posłodzoną i doprawioną solą, octem i kminkiem. Jadamy ją czasem jako dodatek do obiadu. Nie jest zła, po prostu inna.
Zatęskniłam za chrupiącą, soczystą kapustą. Koniecznie z dodatkiem marchwi.
I po raz pierwszy w życiu wzięłam się za kiszenie.
W sieci przeczytałam, że kiszonki najlepiej robić w czasie, gdy Księżyca przybywa.

Nie wierzę w przesądy, gusła i wróżenie z fusów.
Kapustę zakisiłam jednak między nowiem a pełnią.
I udała się taka, że klękajcie narody!

Na zdjęciu: rogal znad Hareidu zagląda nam w okna.


Pozdrawiam, ha det bra!
Reniferowa

czwartek, 20 września 2012

(94) Erna vs Jens, czyli debata na poziomie

Za rok, 9 października 2013 roku, kolejne wybory parlamentarne w Norwegii (Stortingsvalget 2013).
Obejrzeliśmy debatę. Obecny premier Jens Stoltenberg dyskutował z Erną Solberg, szefową opozycyjnej partii Høyre . Była to pierwsza z wielu słownych potyczek, jakie stoczą w ciągu najbliższych dwunastu miesięcy. Mimo różnic potrafili rozmawiać bez wzajemnego oskarżania się, bez inwektyw, rzeczowo, na temat. Argument kontra argument, a nie, jak gdzie indziej, człowiek kontra człowiek. Żadnych wycieczek ad personam.
Można?
Można.

Jakże inne jest to od poziomu, jaki prezentują niektórzy polscy politycy. To wzajemne ujadanie trudno umieścić na skali: przywoite - dopuszczalne - kontrowersyjne - nie do przyjęcia. To wyszło już, niestety, poza skalę. Pewnie dlatego nie tęsknię za polską telewizją. Wolę poczytać wiadomości w sieci. Omijam teksty, których nagłówki sugerują, że zawartość może mnie wyprowadzić z równowagi. I jestem zdrowsza.

Zatem do wyborów niespełna rok. Mój blog ma mieć charakter apolityczny. Nie złamię tej zasady, jeśli powiem, że bliższe mi są poglądy osoby, której nazwisko zaczyna się na S i kończy berg.

Pozdrawiam, ha det bra!
Reniferowa

poniedziałek, 17 września 2012

(93) A w dole Geiranger



Gdy zbliżasz się do Geiranger, możesz spojrzeć na to położone w dole bajkowe miasteczko z jednej z kilku platform widokowych.
Norwegowie szczególnie dbają o to, aby architektura wbudowana była w naturę. Gdy spoglądasz na otaczającą cię szczyty, fiordy, półki skalne z poziomu takiej platformy, masz nieodparte wrażenie, że jesteś częścią tego magicznego świata. Zacierają się granice między tym, co naturalne i tym, co stworzył człowiek. Swoista symbioza.
Na mnie największe, jak dotąd, wrażenie zrobiły platformy widokowe na Trollstigen i te, z których widać leżące w dole Geiranger.








W Norwegii realizowany jest projekt Narodowych Szlaków Turystycznych. Będzie zatem przybywać takich miejsc, które dostęp do pięknej norweskiej przyrody uczynią łatwiejszym.


***

Byłam dziś na pierwszej próbie chóru. Poznałam ciekawych ludzi. I nie mogę się już doczekać kolejnego spotkania. Jak sprawa nabierze bardziej konkretnych kształtów, to coś tu skrobnę szerzej - wyśpiewam całą prawdę;)



Pozdrawiam, ha det bra!
Reniferowa

niedziela, 16 września 2012

(92) Promem przez Geirangerfjorden (lipiec 2012)




Fiord Geiranger (Geirangerfjorden) to jedna z najczęściej pojawiających się na pocztówkach wizytówka Norwegii. Od 2005 wpisany jest na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. W najgłębszych miejscach osiąga głębokość 600 metrów, a otaczające go wzniesienia pną się ponad półtora kilometra w górę. Wzdłuż fiordu kursuje prom wycieczkowy. Trasa, którą prom pokonuje w niecałą godzinę, wiedzie z Hellesylt do malowniczej wioski Geiranger.

***

W 2007 roku odbyliśmy pierwszą rodzinną wyprawę po Geirangerfjorden. Szczelnie zapakowani w przeciwdeszczowe kurtki, w strugach deszczu i przy dość silnym wietrze płynęliśmy wzdłuż fiordu. Jakże złowieszcze, ponure i niebezpieczne wydawało się wtedy to miejsce.
Gdy mijaliśmy rozsiane po drodze, niemal zawieszone na skałach pojedyncze domostwa, trudno było uwierzyć, że kiedyś mieszkali tam ludzie. Część z nich, aby móc kontaktować się ze światem, musiała korzystać z łodzi, które czekały kilkaset metrów poniżej domostwa, na wodach fiordu. Aby zejść z takiej wysokości, trzeba zręczności i siły. Jak radzili sobie starcy? Co działo się z nimi w przypadku choroby, porodu, pożaru? Historie o dzieciach przywiązywanych do palików w celu zabezpieczenia przed upadkiem ze skały to nie sensacyjne opowiastki na potrzeby turystów ale fakt.
Trudno uwierzyć, że ostatni mieszkańcy opuścili to miejsce w latach sześćdziesiątych XX wieku.


***

W tym roku aura była dla nas bardziej łaskawa: piękny, słoneczny dzień, lekki wietrzyk, idealna widoczność. W drodze do Hellesylt przeżyliśmy ekstremalny podjazd Drogą Trolli (LINK), co było równie emocjonujące, jak przeprawa promem po spokojnych tym razem wodach fiordu.

***

Startujemy. Z głośników płyną informacje powtarzane w wielu językach (m.in. norweskim, angielskim, rosyjskim, francuskim, niemieckim, japońskim). Aktywność turystów faluje od jednej do kolejnej informacji. Siedząca koło nas dość żywiołowa grupa Japończyków milknie tylko na czas, gdy z głośnika rozlega się jakieś ichnie ja-ko-ta-ko. Ale nam to nie przeszkadza. Wcale!
Po przeciwnych stronach fiordu spływają wysokie na ponad czerysta metrów wodospady. Z jednej strony Siedem Sióstr (De syv søstrene), z drugiej Zalotnik (Friaren). Legenda głosi, że ów zalotnik po odtrąceniu przez każdą z sióstr znalazł pocieszenie w butelce. Podobno, jeśli przyjrzeć się bliżej, widać, że skała, z której wypływa ten wodospad, przypomona kształtem butelkę.



















Małym polskim akcentem na promie była biedronkowa torba, z którą nie rozstawał się jeden z turystów.



Na koniec mała rada. Po zaparkowaniu samochodu na promie warto jak najszybciej wejść na górny pokład i zająć miejsce siedzące.


Pozdrawiam, ha det bra!
Reniferowa

piątek, 7 września 2012

(91) Trollstigen - Droga Trolli




Trollstigen to dosłownie Drabina Trolli. Turystom znana jest jako Droga Trolli lub Ścieżka Trolli. Wiedzie z Isterdalen do Stigrøra.
Po raz pierwszy pokonywaliśmy tę trasę w 2007 roku. Mieliśmy wtedy jeszcze naszą wiekową audiczkę, która w-zdychała i jęczała na każdej z jedenastu serpentyn. Większość z nich zakręca pod kątem 180 stopni. Do tego trzeba dodać różnicę wysokości około 850 metrów i nachylenie drogi od 10 do 12 procent.
Zachowałam się mało wyjściowo, pokrzykując i piszcząc na każdym zakręcie. Reszta Reniferowej Gromadki stanęła na wysokości zadania, zachowując godny podziwu spokój. Ktoś w końcu musiał;) W połowie drogi zatrzymaliśmy się na kamiennm moście przerzuconym nad wodospadem Stigfossen.
Nie udało nam się wtedy wypatrzyć jedynego w Norwegii znaku ostrzegającego przed trollami. W tym roku trollowy znak wypatrzony i obfotografowany.

Droga Trolli służy Norwegom (i coraz liczniejszym turystom) od 1936 roku. Jej budowa trwała 8 lat, a uroczystego otwarcia dokonał król Håkon VII. Czynna jest tylko kilka miesięcy w roku. Najczęściej od maja do września. W tym roku ze względu na zalegający na zboczach śnieg, otwarto ją dopiero 14 czerwca. A na początku lipca byliśmy tam my.

Od niedawna Trollstigen można podziwiać z platform widokowych (Trollstigplatået), które dosłownie wklejone są w krajobraz. Wznoszą się one nad urwistymi górskimi zboczami. Oj, co się czuje, patrząc z w dół z takiej platformy! Jeśli wybierasz się do Norwegii, musisz tu przyjechać!




























***

Pamiętam swoją pierwszą bieszczadzką serpentynę. Zmierzałam rozklekotanym autobusem w kierunku malowniczej wioski Polana. Po raz pierwszy byłam w TAKICH górach. Na każdym zakręcie serce podchodziło mi do gardła, a jednocześnie przeczuwałam,że zaczyna się coś ważnego. W Bieszczady wracałam co roku aż do rozpoczęcia studiów.
Ja - bezsilna wobec ogromu i siły tych gór licealistka - dałam zawładnąć im sobą całkowicie. Kto mnie zna, pamięta, że Bieszczady to był mój świat.
Później wracały one do mnie, do Renifera i do naszych dzieci. Wracały dzięki bieszczadzkim piosenkom. Odwiedziłam je kilka lat temu z Reniferową Latoroślą. A gdy schodziłyśmy z Tarnicy, spotkałyśmy mojego kolegę z liceum, którego nie widziałam od lat. Kolegę, który tak jak ja bywał tu co roku w ramach akcji Bieszczady 40 (w tej samej stanicy w Polanie!). Mały ten świat. Muszę tu przypomnieć, że uczyłam w Norwegii chłopca, który pochodzi z mojego rodzinnego miasta.

Teraz mieszkam w okolicy usianej pasmami gór. Krajobraz nieco inny, bo tu z niemal każdego szczytu widać morze, fiord, jezioro.
Ale na szczycie czuje się najczęściej to samo: radość z BYCIA, błogą ulgę po trudach wędrówki, pokorę wobec majestatu natury i zdziwienie, że może BYĆ AŻ TAK.

***

W górach jest wszystko co kocham
Wszystkie wiersze są w bukach
Zawsze kiedy tam wracam
Biorą mnie klony za wnuka

Zawsze kiedy tam wracam
Siedzę na ławce z księżycem
I szumią brzóz kropidła
Dalekie miasta są niczem

Jerzy Harasymowicz

Słucham śpiewającej Elżbiety Adamiak i myślę:
I dalekie miasta, i ważne sprawy, i wielkie radości, i małe smutki są niczym.







Pozdrawiam, ha det bra!
Reniferowa